A’la Birmanka

Opublikowano : 13 sierpnia 2014

Habli Babli na birmańskiej wsi – czyli o tym jak z pozoru najprostsze czynności dnia codziennego okazują się niemożliwe do zrobienia bez pomocy miejscowych.

Nasz zaprzyjaźniony mnich U Zaw Ti Ka zaprosił nas do swojej rodzinnej wioski Sei Byin Lin znajdującej się w pobliżu Budalin (północny-zachód od Mandalay). Dzięki temu mieliśmy okazję przyjrzeć się z bliska, a nawet poczuć na własnej skórze, jak wygląda życie w niewielkiej społeczności wiejskiej.

Sei Byin Lin liczy około 800 mieszkańców, jest to niewielka wioska, a mimo to na jej terenie znajdują się aż 3 klasztory buddyjskie, w każdym z nich mieszka po jednym mnichu. Życie społeczne, kulturalne oraz religijne skupia się dookoła tych klasztorów. Dzieci spędzają tu każdą wolną chwilę od szkoły, natomiast dorośli przychodzą po spełnieniu swoich codziennych obowiązków, aby dalej pracować na rzecz klasztoru (co ma budować ich dobrą kammę) lub po prostu, aby obejrzeć jakiś film w telewizji i naładować baterie w telefonach komórkowych, ponieważ tylko klasztory mają dostęp do prądu. Wszyscy żyją jak jedna wielka rodzina.

Czym chata bogata …
Tuż po wyjściu z autobusu wita nas grupka dzieciaków, która właściwie już później nie odstępuje nas na krok. Zanosimy rzeczy do klasztoru, gdzie Mariusz ma nocować, natomiast ja ze względu na to, że jestem kobietą, muszę spać u rodziny U Zaw Ti Ki. Jesteśmy niezwykle zaskoczeni, gdy widzimy zdjęcie Mariusza z zeszłorocznej wizyty zawieszone na ścianie klasztoru, myślę, że zrobiło mu się bardzo miło. Spacerując przez wioskę, miejscowi przystają na chwilę, aby przyjrzeć się nam z bliska, są nas równieBirma_wioska ciekawi, jak my ich, a może nawet bardziej, bo nie często się zdarza, aby zawitał do nich jakiś turysta. Każdy chce nas ugościć najlepiej jak się da. Codziennie na śniadanie, obiad i kolację jesteśmy zapraszani do innej rodziny. Gdy jednego dnia zaaferowani wizytą w szkole zapominamy o obiedzie, gospodyni szuka nas po całej wiosce, abyśmy czym prędzej do niej przyszli, bo jedzenie stygnie. Nie ma żadnej dyskusji, mimo, że w międzyczasie odbywa się zebranie wiejskie, na które również jesteśmy zaproszeni, musimy z niego zrezygnować, bo obiad jest najważniejszy! Nasza wizyta na wiosce trwa tylko 3 dni, więc nie jesteśmy w stanie odwiedzić wszystkich domów, nasze żołądki by tego nie wytrzymały, dlatego miejscowi sprzeczają się u kogo mamy zjeść, a gdzie tylko się pojawiamy, tam schodzą się wszyscy sąsiedzi. Przy okazji takich spotkań nawet bariera językowa nie jest żadnym problemem, wszyscy są niezwykle mili i serdeczni, a im więcej zjesz, tym większą radość im sprawisz, bo to oznacza, że jedzenie jest dobre. Gorzej jak się trafi coś mniej smacznego … no cóż … wtedy radzę szybko czymś popić i uśmiechnąć się ładnie, zanim ktoś się zorientuje, że coś jest nie tak:)

Ile mogą ważyć 2 wiadra wody?
Pragnąc złapać bliższy kontakt z kobietami, postanowiłam spróbować ich stylu życia. Jako Birmanka pierwsze zadanie wyznaczyłam sobie pójście po wodę. W wiosce nie ma bieżącej wody. Co prawda jakaś amerykańska fundacja zasponsorowała studnię, ale aby pozyskać z niej wodę należy uruchomić pompę zasilaną na paliwo, na które mieszkańców nie stać. Zatem wszyscy przynoszą wodę z pobliskiego stawu. Żona okaty (sołtysa) zanosi się od śmiechu, gdy mówię jej, że chcę pójść po wodę. Nie wierzy własnym oczom, więc idzie razem ze mną, aby zobaczyć jak mi pójdzie. Oczywiście przed wyruszeniem otrzymuję instrukcję obsługi, jak prawidłowo nieść drąg, na którym zawieszone są dwa wiadra, jak bez przystanku przełożyć go z jednego ramienia na drugie i w końcu jak zanurzyć wiadra w stawie i nabrać wodę. Proste … przynajmniej tak mi się wydaje, gdy obserwuje inne kobiety przy tej czynności. Wchodzę do stawu po drewnianej kładce, próbuję zanurzyć wiadra, ale nie chcą nabierać wody… dlaczego? Słyszę tylko śmiechy dobiegające znad brzegu, sama zaczynam się też śmiać – przecież to miało być tak proste, na szczęście już jakaś Birmanka biegnie mi z pomocą, chwyta za wiadra i nabiera wodę. Próbuję się podnieść, ale wiadra są tak ciężkie, że ledwo mogę się wyprostować – tego się nie spodziewałam. Dostaję taryfę ulgową, wiadra opróżniamy do połowy i ruszam w drogę powrotną do domu.

Kąpiel w „birmańskim stylu”
Birmańczycy przywykli do mycia się w miejscach publicznych, mało kto ma prysznic w swoim domu, w miastach co chwilę można spotkać specjalnie przestrzenie wyznaczone do kąpieli, również na wsiach na każdym podwórzu znajduje się miejsce do tego przeznaczone. W związku z powyższym, aby zakryć ciało, do kąpieli ubiera się longyi, czyli materiał o szerokości około 2 metrów, który owija się wokół siebie. Jest to dla mnie dość stresujące przeżycie, ponieważ cały czas boję się, że longyi ze mnie spadnie. Nabieram miseczką wodę i powoli polewam nią całe ciało, nie chcę zużyć zbyt dużo wody, ponieważ wiem, że nie jest łatwo dostępna. Obok przygląda się żona okaty i chyba porażona moją niezdarnością chwyta miskę w swoje ręce i zaczyna mnie polewać. Nie nadążam się myć, nie mogę nic powiedzieć, bo co chwilę spływają ze mnie strugi wody. Zaczyna bawić mnie ta sytuacja, nie za bardzo wiem co mam robić, ale żona okaty bawi się przy tym jeszcze lepiej, więc jej nie przerywam.

Złoty makijaż, czyli thanakaLongyi
Po kąpieli prawie każda Birmanka na twarz i ręce nakładana thanakę, czyli krem kosmetyczny, dzięki któremu skóra chroniona jest przed słońcem oraz przed nadmiernym poceniem się. Ponadto jej żółte zabarwienie nadaje skórze kolor podobny do złota, który jako domena Buddy uważany jest za najwyższy wyraz piękna. Thanaka, jest to specjalny rodzaj drzewa, które po ścięciu jest dokładnie myte, cięte na kawałki i suszone przez około tydzień. Aby pozyskać krem kosmetyczny, należy zetrzeć drewno na kamieniu. Oczywiście próbuję to zrobić sama, ale widząc, że córce okaty znacznie szybciej to idzie, postanawiam zdać się na nią. Nakłada mi pastę na całą twarz, czuję jak skóra zaczyna się ściągać, ale po spojrzeniu w lustro widzę, że nie wygląda to najlepiej.

Jak założyć longyi?
Abym w pełni wyglądała jak Birmanka, trzeba mnie jeszcze przebrać w miejscowe ciuszki. Córka okaty otwiera ogromną, metalową skrzynię, zaczyna szukać odpowiedniego stroju i po chwili wyciąga nowe, jeszcze nierozpakowane longyi, niezwykle zdobne, ubierane tylko na specjalne okazje. Wraz ze swoją matką pomagają mi się przebrać. Próbuję sama zawiązać sobie longyi, ale albo spada, albo wychodzi krzywo, co nie podoba się córce okaty. Po raz kolejny przejmuje sprawę w swoje ręce. Ściska materiał mniej więcej w połowie, tuż przy tali, drugi koniec owija dookoła bioder i zawiązuje. Niby takie proste, a jednak tylko pozornie … Na koniec jeszcze upina włosy w koka i przyozdabia go kwiatem. Tak przygotowana mogę w końcu zaprezentować się reszcie. To już koniec zabawy – myślę sobie, ale po chwili kobiety znów wołają mnie do chaty, teraz mam przymierzyć longyi noszone na co dzień, więc powtórka z rozrywki.

5:00 – czas wstawać!
Okata wraz z kilkoma mężczyznami głośno debatują na jakiś temat. U Zaw Ti Ka tłumaczy nam, że zastanawiają się, gdzie nas zabrać następnego dnia. Okata bardzo przejął się naszą wizytą i chce nam jak najwięcej pokazać, oświadcza, że pojedziemy do miejscowej kuźni, abyśmy zobaczyli jak wyrabiane są narzędzia bez użycia żadnych maszyn. Pobudka o 5:00 – dobry żart myślę sobie i zaczynam się śmiać, …ale to nie był żart. O tej godzinie pierwsze promienie słońca powoli wyłaniają się z mroków ciemności, więc miejscowi wstają, by rozpocząć prace gospodarcze – wyprowadzić krowy, nakarmić je, pojechać po siano itp. Jest to związane z temperaturą, chcą od rana wykonać jak najwięcej prac, zanim zrobi się naprawdę gorąco. Pobudka o 5:00 to jeszcze nic, o 3:00 jeden z mnichów włącza nagranie z naukami Buddy, które za pomocą głośników rozbrzmiewa w całej wiosce… i jak tu spać? Wyruszamy o 5:30 na trzech motorach, ja jadę wraz z okatą, który dowodzi całą wycieczką, więc jedziemy jako pierwsi. Przemieszczamy się krętymi drogami pośród pól ryżowych, mijamy kolejne wioski, krowy zaprzęgnięte w wozy pełne siana, kobiety noszące wodę, pierwszy przystanek mamy w centrum medytacyjnym, a następny w kuźni. Dowiadujemy się, że słowo „super” ma w Myanmrze szczególne znaczenie, nadaje ono mocy, stąd wiele narzędzi oznaczonych jest tym słowem. Przejeżdżając dalej obok pól ryżowych, zatrzymujemy się przy jednym, na którym akurat trwają prace przy sadzeniu ryżu. Nie możemy odmówić sobie przyjemności zanurzenia nóg w gęstym mule i wodzie. Pracownicy ochoczo nas witają i zapraszają do siebie, biorę kępę ryżu, pokazują mi jak go posadzić i próbuję robić to równo z nimi, wszyscy się przy tym dobrze bawimy.
Następnego dnia pobudka jest jeszcze wcześniej – 4:30, o 5:00 jesteśmy już w drodze do miasta Monywa, gdzie zwiedzamy drugi największy posąg Buddy na świecie oraz przepiękną świątynię Thanboddhay Paya. Na koniec jeszcze wpadamy w odwiedziny do rodziny okaty i ruszamy w drogę powrotną.

Czas spędzony na wiosce mijał pod znakiem ciągłych spotkań. Urzekła nas niesamowita otwartość i gościnność mieszkańców oraz ich piękne szczere uśmiechy, dzięki nim mogła poczuć się jak Birmanka.

Dodaj komentarz

Kategorie

Artykuły
Blog
Facebook Iconfacebook like buttonYouTube IconSubscribe on YouTube