Nasza Papua – dramat i zachwyt

Opublikowano : 21 września 2014

To nie jest Indonezja, to jest Papua – spuentował naszą wspólną rozmowę włoski turysta Fabrizzio. Chociaż nasza dyskusja dotyczyła lokalnych cen, to powyższe stwierdzenie dobrze opisuje Papuę na wielu płaszczyznach, od słabo rozwiniętej infrastruktury po miejscowe zwyczaje.

Po kilkudniowym pobycie w Tana Toraja, przyszedł czas na Papuę Zachodnią, ta indonezyjska prowincja jawiła się jako niezwykłe i niedostępne miejsce. Od dziecka marzyłem by zobaczyć Papuasów, którzy wyglądali egzotycznie na srebrnym ekranie. Mieliśmy wątpliwości czy ta kosztowna wyprawa spełni nasze oczekiwania. Ze względu na trasę jaką planujemy przebyć, wydatek 1100 dolarów jedynie na bilety lotnicze świadczył o lekkiej ekstrawagancji. Jednakże głodni nowych wrażeń postanowiliśmy polecieć. Aby dotrzeć do Doliny Baliem z Makassaru, musieliśmy zatrzymać się na noc w Jayapurze, by zdobyć niezbędne zezwolenie na podróżowanie w tamtym regionie. Wówczas zderzyliśmy się z papuaskimi cenami, okazało się, że wszystko jest tam trzy-cztery razy droższe w porównaniu do innych obszarów kraju. Z Jayapury dotarliśmy do Wameny, która nie zrobiła na nas dobrego wrażenia, nad miasteczkiem unosiła się przygnębiająca aura. Papua nie rozczarowała nas dzięki dwóm wydarzeniom: ceremonii poświęcenia nowego posągu Matki Boskiej oraz trekkingowi w na południu Doliny Baliem.

W Wamenie zatrzymaliśmy się w Hotelu Nayak, za cenę 300 tysięcy rupii można byłoby oczekiwać luksusów na Bali, ale na Papui mieliśmy za nią jedynie ciepłą wodę pod prysznicem. Zaprzyjaźniliśmy się z właścicielką hotelu Dahlią, która zaprosiła nas w niedzielę na ceremonię poświęcenia nowej figury Matki Boskiej w parafii na obrzeżach Wameny. Papuasi przybyli na ceremonię w tradycyjnych strojach, co spowodowało, że było tam niezwykle kolorowo. Byliśmy zachwyceni śpiewem jaki towarzyszył obrzędom. Po mszy świętej miał miejsce festyn, gdzie mogliśmy obserwować występy lokalnych grup artystycznych prezentujących miejscowe tańce. Później odbył się koncert artystów grających w rytmach reggae – niezwykle popularnej muzyki na Papui. W trakcie trwania widowiska nieopodal kościoła przygotowywano tradycyjną ucztę dla wszystkich uczestników festynu. Na rozgrzanych w ognisku kamieniach obłożonych zielonymi liśćmi upieczono słodkie ziemniaki, kawałki mięsa wieprzowego i kurczaka, a także pędy słodkiego ziemniaka, które podano jako dodatek w formie sałatki. Wyglądało to niezwykle interesująco, więc nawet Gosia pomimo swoich obaw spróbowała przyrządzonego w ten sposób mięsa. Niestety trafił się jej wielki kawał słoniny, więc miała małe problemy, żeby go pogryźć. Ja zajadałem się słodkimi ziemniakami i ich pędami wymieszanymi z trawą, trudno było rozpoznać, co w tej mieszance było jadalne, a co nie.

Po kilku dniach w miasteczku wyruszyliśmy na południe do Kurimy. Wcześniej zaopatrzyliśmy się w kilka drobiazgów, ale najważniejsze było 6 litrów wody, puszki z sardynkami i tuńczykiem, a także nasz „ulubiony” chleb tostowy. Dojeżdżając do Kurimy czekała na nas pierwsza niespodzianka, kierowca zatrzymał się w szczerym polu i kazał wszystkim wysiąść, miejscowi widać nie byli tym zdziwieni, więc uznaliśmy to za normalne. Jak się okazało droga do Kurimy jest zniszczona przez rwący potok, przez który nie było możliwe przejechanie busem, przeprawiliśmy się przez niego i po około 2 km trafiliśmy do Kurimy. Nie zwlekając, jako że była już godzina 11:00 ruszyliśmy na szlak, pierwszym punktem docelowym była Seima. Po drodze dołączył do nas około 13-letni chłopiec o imieniu Marcel, towarzyszył nam w drodze aż do samego Ugem. Początkowy etap wędrówki był ciężki, bowiem z poziomu rzeki musieliśmy nieustannie iść pod górę. Wioska była pięknie położona na urwisku, tuż ponad rzeką Mugi, wokół nas przemykały obłoki, a dużą części zabudowy wioski stanowiły tradycyjne domy plemienia Dani – honai. W momencie kiedy tam dotarliśmy miejscowi ostrzegli nas, że wkrótce zacznie padać ciężki deszcz i tak też się stało, postanowiliśmy zostać na noc w Ugem. Mieszkańcy wioski byli bardzo mili, zatrzymaliśmy się w domu jednego z nich. Popołudnie spędziliśmy z miejscowymi w chacie, gdzie przygotowywano posiłki. Gosia nawet zapaliła papierosa ze zgromadzonymi tam kobietami, aby złapać z nimi bliższy kontakt. W honai, który jest kurną chatą z ogniskiem po środku i brakiem wentylacji, zadymieni oczekiwaliśmy na gorącą wodę, by zalać nasze przepyszne zupki z proszku. Jeden z mężczyzn mówił trochę po angielsku, ale większość rozmów prowadziliśmy na migi, co zawsze jest powodem do śmiechu dla wszystkich zgromadzonych. Następnego dnia rano ruszyliśmy stromym zboczem w stronę Yuarimy, po drodze mijając inną wieś Hitugi. Na trasie tej spotkaliśmy licznych Yali, którzy zmierzają tą ścieżką do Wameny, każdemu należy uścisnąć dłoń i przywitać się, zatem witaliśmy się z każdym z osobna, chociaż niejednokrotnie były to kilkunastoosobowe grupki ludzi. Droga do Yuarimy była długa, ale niezbyt wymagająca, stopniowo schodziliśmy ścieżką, by dotrzeć nad brzeg rzeki Mugi. Po przerwie na puszkę sardynek, przeszliśmy na drugą stronę rzeki przez malowniczy most wykonany wyłącznie z lokalnie dostępnych materiałów – grubych pnączy i drewna. Miejscowi chłopcy wskazali nam drogę do Syokosimo i tu zaczął się horror… Ścieżka wiodąca do Syokosimo okazała się wspinaczką po błotnistym, silnie nachylonym terenie. Podążanie nią było możliwe jedynie dzięki porastającym zbocza trawom, które w naszych dłoniach zamieniały się w liny wspinaczkowe. Często nie mieliśmy pojęcia, czy nadal znajdujemy się na ścieżce, jedynym punktem odniesienia była rzeka poniżej, która umożliwiała utrzymanie właściwego kierunku. Niestety, ale nie ma tego obszaru świata na mapach GPS zainstalowanych w naszym telefonie. Wkrótce błotnisty stok zmienił się w równie pochyły teren gęsto porośnięty roślinnością. Opadliśmy z sił, plecaki strasznie nam ciążyły, ale najgorsze było uczucie niepewności co do obranej drogi, nie mogliśmy zawrócić bowiem zejście po błotnistym stoku mogłoby się skończyć katastrofą. Po kilku godzinach zobaczyliśmy plantację słodkich ziemniaków – radość, gdzieś tutaj musi być wioska! Wkrótce znaleźliśmy zabudowania i wyczerpani noc spędziliśmy w wiosce Seikama, gdzie miejscowi osłodzili nam trudy wędrówki częstując nas słodkimi ziemniakami. Rano wyruszyliśmy w drogę do Syokosimo, które znajdowało się u brzegów rzeki Mugi. Po drodze mijaliśmy malownicze wioski, ich mieszkańcy byli dla nas równie dużą atrakcją jak my dla nich, oczywiście wielu z nich chciało nam coś sprzedać, albo po prostu dostać darmowego papierosa, a za zdjęcia nagich mężczyzn w samych kotekach (lejkowata osłona na penisa) musieliśmy zapłacić każdemu po 10 tysięcy rupii, ale wszyscy byli sympatyczni i uśmiechali się do nas szczerze. Droga ze Syokosimo do Kurimy była nieco bardziej skomplikowana, jest to odcinek ponoć bardzo łatwy do przejścia, ale jako, że nie mieliśmy przewodnika (dzienna stawka to 400 tysięcy rupii!!!), zgubiliśmy się. Z pierwszej źle obranej ścieżki zawróciliśmy dosyć szybko, nieco bardziej poważne konsekwencje przyniosło podążanie za kobietą, która twierdziła, że prowadzi nas do Kurimy.  Pomimo, że położenie rzeki sugerowało, że zmierzamy w przeciwnym kierunku zaufaliśmy jej. Ponownie z poziomu rzeki zaczęliśmy wspinać się po stromym stoku. Prawie u szczytu wzgórza niepewni co do kierunku, w którym zmierzaliśmy, zapytaliśmy inne spotkane kobiety o Kurimę. Poinformowały nas, że idziemy w przeciwną stronę. Z niekrytą złością opuściliśmy kobietę, która prowadziła nas złą drogą. Schodząc zacząłem odczuwać ból w prawym kolanie. Wróciliśmy do punktu wyjścia nieopodal wioski Wuserem. Stamtąd droga do Kurimy nie stanowiła już większego problemu, jedynie przeprawa przez most wiszący nad rwącą rzeką Baliem, który jest w niezbyt dobrej kondycji, wzbudziła lekkie przerażenie. Ból w moim kolanie narastał, skończyła się nam woda, więc czerpaliśmy ją ze strumieni i uzdatnialiśmy za pomocą tabletek. Kiedy dotarliśmy nad wodospad przecinający ścieżkę, musieliśmy się wówczas nieco wspiąć po skałach, kolejny dramat – kolano odmówiło mi posłuszeństwa i nie mogłem już dalej iść. Zamieniliśmy się plecakami z Gosią, która pomogła mi zejść po mokrych i stromych skałach. Wolnym krokiem udało się nam dotrzeć na noc do Kurimy. Okazało się, że w tej największej wiosce południowej części doliny rzeki Baliem nie mogliśmy znaleźć miejsca na nocleg. Ostatecznie trafiliśmy do miejscowej jednostki wojskowej, gdzie mówiący bardzo dobrze po angielsku młody oficer zaproponował nam dwa materace w jednym z pokoi należącym do żołnierzy. Dostaliśmy kolację, pooglądaliśmy telewizję, wzięliśmy prysznic i poszliśmy spać. Nazajutrz wróciliśmy do Wameny, niestety zimny prysznic po 10 godzinach trekkingu okazał się zbyt dużym szokiem dla mojego organizmu, rozchorowałem się – zapalenie zatok.

Kolejne dni w Wamenie minęły na rekonwalescencji, ruszyliśmy jeszcze na krótką wycieczkę w północną część doliny Baliem. Po trekkingu w południowej części, północ zdecydowanie rozczarowuje. Zmęczeni, obolali, z kontuzjami i chorobą, z o wiele szczuplejszym portfelem zakończyliśmy nasz pobyt w Zachodniej Papui, czy było warto? Oczywiście! Przeżyliśmy niezwykłą przygodę w pięknej górskiej dolinie, ludzie których spotkaliśmy byli na tyle wyjątkowi, by na zawsze zapisać się w naszej pamięci.

Dodaj komentarz

Kategorie

Artykuły
Blog
Facebook Iconfacebook like buttonYouTube IconSubscribe on YouTube